Przeciętny człowiek dorosły, ale młody, nie ma za bardzo styczności z lekarzami, chyba że a) ma jakiś wypadek b) pracuje w szeroko pojętej służbie zdrowia. Szczęśliwy stan ten kończy się, gdy przekroczy się pewien magiczny wiek (podobno około 36 roku życia ciało w zauważalny sposób staje się starsze) lub też kiedy zostanie się rodzicem. Jak to jest chodzić do lekarza w Hongkongu?
W Hongkongu działa zarówno publiczna, jak i prywatna służba zdrowia. W obu są opłaty, choć publiczne leczenie jest zazwyczaj wielokrotnie tańsze. Mając prywatne ubezpieczenie zdrowotne można ubiegać się o zwrot kosztów leczenia w obu systemach. Ja mam ubezpieczenie grupowe poprzez pracodawcę, objęci są też nim moi “dependanci” tj. mąż i dzieci. W praktyce jest to tak:
Przeziębienia itp. Można iść do przychodni państwowej albo do prywatnego lekarza ogólnego (z angielska zwanego GP). My mamy pod domem taką panią GP, co przyjmuje nasze ubezpieczenie. Wygląda to tak, że umawiamy się na wizytę (można osobiście, przez whatsapp albo telefonicznie) i na recepcji okazujemy naszą kartę ubezpieczeniową. Wtedy rachunek za wizytę i leki jest wysyłany do ubezpieczyciela do rozliczenia. Jeśli byłby to lekarz, co takiego ubezpieczenia nie przyjmuje, to zapłacilibyśmy na miejscu, a rachunek i papier z diagnozą wysłalibyśmy (np. zdjęciem przez specjalną apkę) do ubezpieczyciela po zwrot (prosto na konto). Jeśli przypadkiem koszty leczenia/lekarza byłyby wyższe niż limit ubezpieczenia, albo jakaś usługa byłaby “spoza katalogu”, to wtedy albo opłatę potrącą mi z pensji (jeśli lekarz rozliczał się bezpośrednio z ubezpieczycielem), albo odmówią zwrotu (jeśli już zapłaciliśmy).
Po co chodzi się do GP? Po pierwsze, lekarz ogólny może nie tylko dać receptę, ale też po prostu dać leki. Zwykle wydziela ilość na max. 3 dni, np. 6 tabletek z blistra albo 50ml syropu do malutkiej plastikowej butelki plus strzykaweczka do podawania (dla dziecka). Minusy tego systemu: niekiedy dostajemy lek, którego nie chcemy (np. tabletki przeciwbólowe do użycia “w razie potrzeby”) i potem mamy kolekcję fragmentów blistrów albo na wpół wypitych buteleczek syropu. Ceny leków u lekarza są strasznie zawyżone (niby ubezpieczyciel płaci, ale niesmak jest). Drugi powód wizyty to uzyskanie zwolnienia. W mojej pracy mam powiedziane, że na 1-2 dni nie muszę przynosić zwolnienia tylko po prostu deklaruję “sick leave”, ale w razie dłuższej choroby jest ono wymagane. Niezależnie od tego, liczba płatnych dni chorobowych w roku jest limitowana i zależy od stażu pracy w firmie i stanowiska (“rangi”). Nie wiem, czy tak jest wszędzie, ale jeśli dobrze pamiętam to ja mam 50 dni chorobowych w roku. Dzieciaki w szkole/przedszkolu też muszą pokazać zwolnienie od lekarza kiedy są chore, inaczej nieobecność może być nieusprawiedliwiona (a ileś tam nieusprawiedliwionych to gorsza ocena z zachowania).
Specjaliści i skierowania. Generalnie do specjalisty trzeba mieć skierowanie od lekarza ogólnego. Mój ubezpieczyciel jest “lepszy” i do specjalisty z “sieci” można się zapisać bez skierowania - z czego korzystaliśmy kilkukrotnie np. idąc do ortopedy albo laryngologa. Nawiasem mówiąc, pediatra też jest specjalistą. Skierowania wymaga też np. zrobienie badania krwi (nie ma, że jest prywatny lab, co zrobi pełną morfologię na życzenie - nawet oni w jakiś sposób wygenerują skierowanie i oczywiście skasują odpowiednią opłatę za “konsultację”). Test ciążowy może być opłacony przez ubezpieczyciela jeśli ma się pakiet “macierzyński”. Moja GP nie chciała mi dać (obowiązkowego) skierowania do publicznej opieki ciążowej bez zrobienia u niej testu (koszt 50 zł, płatne na miejscu). Ech. Skierowanie jest też potrzebne do fizjoterapeutów (i tu akurat moje ubezpieczenie również go wymaga zanim pokryje koszt leczenia).
Medycyna chińska. Nie korzystaliśmy, ale wiemy od znajomych, że funkcjonuje ona równolegle z “zachodnią” i można dostać od nich diagnozy, leki, wybrać się do nastawiacza kości itp. - a ubezpieczyciel zwróci koszt. Na przykład jeden kolega z pracy cierpi na migreny nieznanego pochodzenia i próbował między innymi nastawiania karku u chiropraktyka (?) oraz chińskich :) baniek.
Operacje planowe. Nasz A. miał problemy z oddychaniem przez nos. Umówiliśmy go na wizytę u laryngologa “z sieci”, ten włożył mu kamerkę do nosa i zaordynował usunięcie przerośniętego trzeciego migdała. W tym momencie zaczęła się tajemnicza procedura umawiania szpitala z prywatnym ubezpieczeniem. Lekarz zaproponował (prywatny) szpital, w którym mógł wykonać zabieg i po naszej zgodzie wystąpił do ubezpieczyciela o wstępną aprobatę kosztów (szpital + lekarz + anestezjolog). Ja otrzymałam potem telefon od ubezpieczyciela, gdzie tę zgodę dali i wyjaśnili też, ile mamy limitu kosztów itp. W dzień operacji mały pacjent stawił się w szpitalu ze skierowaniem od lekarza. Ponieważ szpital miał bezpośrednie rozliczenie z ubezpieczycielem, to nie trzeba było nic płacić z góry (ani “z dołu” przy wypisie). Zabieg wiadomo. Szpital był prywatny, więc standard bardzo estetycznie przyjemny (choć nasze ubezpieczeni przewidywało “tylko” pokój “pół-prywatny” tj dzielony z innym pacjentem - za “pełny prywatny” musielibyśmy chyba już coś dopłacać), było też smaczne jedzenie dla pacjenta (w cenie ubezpieczenia) i nawet mała torebka z “prezentem” tzn. zestawem higienicznym jak w hotelu (typu szczoteczka i pasta do zębów oraz mydło i grzebień). Leki i wizyta kontrolna też była rozliczana w ramach tej samej “procedury”, co miało znaczenie o tyle, że gdyby koszt kontroli itp. przekroczył pewnie limit dla tego zabiegu, to byśmy musieli już dopłacać. Co się jednak nie stało.
Wypadki. Zazwyczaj (niestety było to więcej niż raz) na pogotowie jedziemy do pobliskiego szpitala publicznego o nazwie Queen Mary Hospital. Wady: czeka się tam wiele godzin. Zalety: jest w miarę blisko, lekarze są dobrzy a całokształt kosztuje 90 złotych (jeśli trzeba zostać na noc, to płaci się około 70 złotych za jedną). Ostatnio A. miał kontuzję i poszliśmy do prywatnego ortopedy zamiast na pogotowie (swoją drogą są też prywatne pogotowia, ale dalej od domu). Diagnoza - złamany palec. Za plastikowe usztywnienie (nowoczesność…) zapłaciliśmy około 400zł i na razie wygląda na to, że ubezpieczyciel tego kosztu nie pokryje (“ogólne wykluczenia obejmują specjalne uszywnienia, kule, okulary, wózki inwalidzkie…”). Ups.
Ciąża. Moje ubezpieczenie pokrywa też koszty związanie z ciążą i porodem. Ale haczyk jest taki, że limit kosztów jest sporo niższy niż koszt porodu w prywatnym szpitalu (mówimy tu o dziesiątkach tysięcy!). Z tego powodu wiele osób albo korzysta wyłącznie z opieki publicznej, albo w ciąży chodzi do prywatnych lekarzy, ale rodzi w szpitalu publicznym. Ten temat nadaje się na cały osobny wpis. W skrócie jednak - urodziłam 2 dzieci w Hongkongu korzystając wyłącznie z publicznej opieki. Obie ciąże były niskiego ryzyka. Przez cały okres ciąży miałam tylko 2 USG (pierwsze “datujące” około 12 tygodnia i drugie “połówkowe” około 20 tygodnia ciąży). Poza tym koło raz na miesiąc chodziłam do przychodni (centrum zdrowia matki i dziecka - “MCHC”) zmierzyć wagę, ciśnienie, sprawdzić mocz na obecność cukru i białek, oraz zmierzyć brzuch (taśmą krawiecką) i posłuchać serca dziecka dopplerem. Sprawdzono mnie też pod kątem cukrzycy (za drugim razem jako “matka geriatryczna” miałam dwie próby cukrowe a nie jedną), na obecność gronkowca, robiono też badanie krwi pod kątem zespołu Downa. Dla polskich mam może to brzmieć strasznie minimalistycznie, ale co ciekawe bardzo podobnie było w Londynie, gdzie urodził się nasz pierwszy syn. Szpital, gdzie przyszli na świat nasi dwaj młodsi chłopcy, to oczywiście Queen Mary Hospital :).
Dzieci. Jeśli chodzi o szczepienia i kontrolę rozwoju, Hongkong oferuje darmową opiekę w przychodniach MCHC. Już trzydniowy maluch powinien się stawić w centrum na kontrolę wagi i poziomu żółtaczki. Kolejne wizyty następują w wyznaczonych tygodniach i miesiącach - dziecko się waży, czasem mierzy, pielęgniarka przeprowadza wywiad i cyk: do kłucia. W naszym MCHC z jednej strony jest kącik z materacami do zabawy, a z drugiej jest też pokój, gdzie wyłącznie się szczepi. Nieraz myślę o paniach tam pracujących, że cały dzień doprowadzają dzieci w różnym wieku do płaczu…
Jeśli dane dziecię wydaje się mieć jakiś problem rozwojowy, to może zostać obejrzane przez pediatrę i potem dostać skierowanie na dalsze badania. W trakcie pandemii zadzwoniłam do MCHC i poprosiłam o skierowanie dla A. do logopedy. Ponieważ był covid, to wystarczył telefon. Pocztą dostaliśmy kartkę z datą wizyty diagnostycznej - na pół roku później. Doczekaliśmy i A. poddany był całościowej ocenie (zarówno rozwoju intelektualnego, jak i fizycznego), sprawdzono mu też wzrok i słuch. Za tę wizytę płaciliśmy (z pamięci było to około 70 złotych). Prywatnie byłoby to pewnie o jedno zero więcej. Potem jeszcze A. chodził na zajęcia do logopedy i tam też za każdą “lekcję” płaciliśmy około 60 złotych. Ceny te nie były zabójcze, więc nawet nie próbowałam ubiegać się o zwrot z ubezpieczenia - nie wiem więc, czy taki rodzaj specjalisty też jest nim objęty. Z kolei L. miał przedłużającą się żółtaczkę i dla niego dostaliśmy skierowanie do szpitala na badanie krwi, które to badanie zrobiliśmy w naszym “ulubionym” szpitalu Queen Mary Hospital. Opłata za tę “usługę” znowu wyniosła około 70 zł. Nawiasem mówiąc, za szpital płacić można nie tylko gotówką w kasie, ale też elektronicznie w apce w telefonie, na przykład kartą Octopus (którą płaci się też za komunikację miejską i w sklepach).
Strasznie długi ten wpis, więc o dentystach może innym razem :)
Zdrowia życzę!
Ula
Dziękuję za ten wpis, przeczytałam z dużym zainteresowaniem. A powiedz, jak umawiacie się do lekarza, to jak to działa - są kolejki? Czy godzina przyjęcia to godzina przyjęcia? Wołają po nazwisku, po numerku, czy kolejność?